Rodzina zastępcza. Jej pomysł pojawił się dawno temu. Raz byłam pewna, że chcę i muszę iść tą drogą, innym razem na długo porzucałam pomysł przerażona, że nie podołam temu wyzwaniu, że nie mam dość umiejętności, kompetencji i cierpliwości. W końcu jednak decyzja zapadła. Nie była łatwa, bo w tą podróż musiałam zabrać całą rodzinę narażając ją na nieznane ryzyko i choć decyzja została podjęta wspólnie, to do dzisiaj czuję się za nią odpowiedzialna wobec wszystkich członków mojej rodziny.
Telefon. Jakieś 10 kilometrów drogi. Może 20 minut oczekiwania, które z powodu towarzyszącego napięcia wydawały się wiecznością. Chwilę później mam już dziecko na rękach. Body, pielucha, skarpetki, obojętne uczestnictwo w całej sytuacji, bez płaczu i protestów. Odjeżdżamy.
Tak zaczęła się nasza wyprawa drogą rodzicielstwa zastępczego. Przeszliśmy szkolenie dla rodzin zastępczych, ale i tak była to podróż w nieznane. Ewunia miała niespełna półtora roczku, piękne blond loki i szeroki uśmiech. Pierwsze dni to wzajemne poznawanie się i układanie dnia, naiwna wiara, że dzięki konsekwentnej rutynie wszystko da się ułożyć. Ewa jest raczej spokojna, zasypia bez problemów, je w zasadzie wszystko, ale jest spięta, niepewna, obserwująca i czuwająca. Traktuje nas jak obsługę techniczną, co ma nakarmić, uśpić a nawet przytulić, ale bez jej aktywnego udziału. Mam wrażenie, że na coś czeka, a po dwóch tygodniach już wiem, że oczekiwała powrotu do domu.
Z informacji nam przekazanych wynikało, że Ewa dość często była oddawana pod opiekę innych osób np. sąsiadki. Miała więc prawo oczekiwać, że jesteśmy tylko krótkotrwałym etapem przejściowym, co było zresztą zgodne z rzeczywistością, pod warunkiem zmiany krótkotrwałości na długotrwałość. Nic więc dziwnego, że po pierwszych tygodniach pojawił się zdecydowany bunt i sprzeciw wobec tego co się stało. Wkroczyliśmy na wyboistą drogę koszmaru usypiania, któremu towarzyszyło testowanie tysięcy różnych sposobów położenia dziecka spać, weryfikowanych płaczem, krzykiem, kopaniem itp.
Za to rano Ewunia nie daje żadnego znaku, że się obudziła, co zresztą jest dość typowe dla dzieci z rodzin patologicznych, którymi nikt nie zajmował się z większą uwagą i które z porannym wstawaniem często musiały czekać do mementu wytrzeźwienia rodziców. Szybko się tego uczę, ponieważ w swoich chwilach cichego przebudzenia Ewunia zajmuje się sama sobą, wykorzystując to co akurat ma pod ręką, nie wyłączając pieluchy i jej potencjalnej zawartości. Okazuje się też, że jedzenie nie jest dla Ewy jedynie formą zaspokojenia głodu. Ono jest także, a może przede wszystkim, najukochańszą zabawką. Jest więc mielone, rozcierane i memłane w rękach, a kiedy w końcu zostaje włożone do buzi często ponownie trafia w ręce, by znów przejść przez palce i ubrudzić absolutnie wszystko co znajdzie się w ich zasięgu. Wszelkie próby karmienia łyżeczka kończą się wybuchem protestu, podobnie jak próby wytarcia rączek, nie wspominając o wycieraniu buzi. Wykonanie tej czynność kończy się krzykiem rodem z horroru.
Po pierwszym okresie jedzenia wszystkiego co pojawia się w zasięgu wzroku i przy każdej nadarzającej się okazji przychodzi moment, w którym Ewunia oddaje mi połówkę banana, dając znać że już nie może. Dla mnie jest to znak, że Ewa już wie, że nie musi jeść na zapas .
Poza tym wszystkim Ewa rządzi się sama sobą. Ze zdziwieniem przyjmuje fakt istnienia jakichkolwiek reguł i zasad postępowania. W pierwszym okresie nie reaguje nawet na swoje imię. Nie dziwi nas to. W końcu jesteśmy dla niej obcymi osobami, które nagle próbują jej narzucić nowy porządek świata. Efekt jest jednak taki, że wybranie się z Ewą na spacer kończy się tym, że my idziemy w jedna stronę, a ona w zupełnie przewiną. Nic dziwnego, że po krótkim czasie do Ewy przykleja się łatka niegrzecznej i nieposłusznej psotnicy.
Po tym pierwszym etapie mogłoby się wydawać, że droga którą podjęliśmy musi skupić się na Ewie: zmianie jej dotychczasowych nawyków, podporządkowaniu panującym w naszej rodzinie zasadom, nauczeniu nowych umiejętności. Niestety ten kierunek okazał się fałszywym tropem. Skupienie się na Ewie jako głównym elemencie naszych wysiłków wyprowadziło nas na zupełne manowce. Ogarnęło nas poczucie beznadziejności i braku kompetencji, do tego frustracja, zmęczenie i nagromadzenie złych emocji, bo przecież tyle dajemy, a efektów nie widać. W którymś momencie dostrzegam, że mój dom zamienia się w pole nieustannych krzyków wszystkich wobec wszystkich. Wiem, że muszę coś zmienić. Idę więc na spotkanie z górą moich słabości
i niedostatków. Od tego momentu nie zmieniam już Ewy, zmieniam siebie, swoje nastawienie. Jak? Akceptuje Ewę taką jaka jest. Nie skupiam się już na tym co spsociła, potłukła, ubrudziła, czy rozlała. Odrzucam myśl, że specjalnie i w pełni świadomie robi to, czy tamto, na złość nam, tak jakby chciała nam dokuczyć, choć Bóg mi świadkiem, że czasem trudno się oprzeć takiemu wrażeniu. Staram się zrozumieć, że po prostu nas testuje. Ma przecież do tego prawo. Walczę z łatką niegrzecznej dziewczynki, podkreślając dobre strony Ewy. Przyglądam się z boku moim emocjom by je w porę powstrzymać, gdy ponownie wkraczają na ścieżkę, z której zawróciłam. Czasem mi się to udaje, czasem ponoszę porażkę. Najważniejsze jednak, że ta zmiana przynosi w końcu coraz więcej sukcesów.
Co jest sukcesem? Ewa sama przychodzi, żeby wytrzeć jej ręce i buzię. Zasypia bez problemów i nie budzi się już w nocy. Mówi całymi zdaniami. Je sztućcami, choć ręce nadal pomagają. Przytulanie jest już przy pełnym i bardzo aktywnym udziale Ewy. Wiem że czuje się bezpiecznie, ba, czasem nawet mam wrażenie, że nie tylko coraz częściej się mnie słucha, ale też tego chce. I to jest chyba mój największy sukces. Wytworzyła się więź, która stała się podwaliną budowania przez Ewę przyszłych relacji z innymi.
Kiedy sytuacja prawna Ewy została w końcu uregulowana i pojawiła się rodzina adopcyjna przyszedł czas na rozstanie. Choć nie był to łatwy monet, to było w nim też wiele pozytywnych emocji. Nie każdemu jest bowiem dane obserwować jako powstaje nowa rodzina z towarzyszącym temu poczuciem, że miało się swój udział w jej budowaniu. Wiemy, że Ewa trafiła w dobre ręce, że w końcu ma kogoś kto jest w niej absolutnie zakochany, kto jest tylko dla niej i dla kogo ona jest i będzie najważniejsza na świecie.
A my? Co dało nam to doświadczenie. Poznanie samego siebie od strony mało przyjemnej bo Ewa obnażyła nasze słabe strony. Ale dzięki temu mieliśmy okazję zrozumieć swoje i cudze emocje, zmierzyć się z naszymi słabościami i stać się lepszym człowiekiem. Bardzo się bałam, czy będę w stanie pokochać nie swoje dziecko. Zazdroszczę wszystkim, do których taka miłość przychodzi od pierwszego wejrzenia. Ja musiałam tą miłość wypracować. I choć nie jest ona doskonała to jest miłością i do tego odwzajemnioną. I nie bez powodu piszę o niej w czasie teraźniejszym. Pomimo że Ewy nie ma już w naszym domu, jest i na zawsze pozostanie w naszych sercach. Czy jest w nich miejsce dla kolejnego potrzebującego dziecka? … A może nie być?...